Dzieje pogońskiego Kasyna

Artykuł dodany / Grudzień 10, 2013
0

Ta nietypowa i jedyna na Pogoni, a nawet i w Sosnowcu, klubo – herbaciarnia  ze względu na nowatorskie rozwiązania, jak i na odległe już lata międzywojenne, określana była jako „Kasyno Rurkowni Huldschinsky’ego”. Pośród poznanych mi osób na jej temat oprócz konkretnych faktów krążyły też jednak różne mity, które nawet i dzisiaj są nadal powielane. Co więc takiego ciekwaego kryła w swych wnętrzach ta malutka willowa budowla skoro jej wspomnienia przetrwały aż przez tyle lat i nadal budzą kontrowersje wśród mieszkańców sosnowieckiej dzielnicy Pogoni?

Urzędnicze osiedle fabryczne „Rurkowni Huldschinsky’ego” przy Placu Kościuszki, popularnie zwane przez mieszkańców tylko „Rurkownią Hulczyńskiego”, którą to nazwą będę w dalszej części tego artykułu już tylko operował, w centralnej i reprezentacyjnego części  składało się z dwóch odrębnych osiedli mieszkaniowych. Pierwsze osiedle niewątpliwie największe pod względem zabudowań, liczby mieszkańców i zajmowanej powierzchni składało się z trzech podobnych, wręcz nawet bliźniaczo podobnych, trzykondygnacyjnych budynków, niezbyt jednak ciekawych pod względem zabudowy architektonicznej, dzisiaj są to budynki nr 15,13,11 leżące przy Placu Kościuszki. Drugie osiedle też urzędnicze, ale już tylko jednobudynkowe mieściło się tuż, tuż obok tego pierwszego, ale charakteryzowało się znacznie już ciekawszym rozwiązaniem architektonicznym, mniejszą liczbą mieszkańców i wprost luksusowym wyposażeniem oraz rozwiązaniem wnętrz. W tym bowiem  dwukondygnacyjnym budynku (dzisiaj budynek nr 9), ze spadzistym dachem, już tylko jedna rodzina dysponowała wieloizbowym mieszkaniem i to na dwóch kondygnacjach + stryszek, komfortowo zresztą wyposażonym w łazienkę i ubikację oraz pomieszczenie dla pokojówki, z centralnym ogrzewaniem, co już wtedy nie tylko na Pogoni, ale i  w innych dzielnicach Sosnowca było ewenementem. Osiedle pierwsze, podobnie zresztą jak i to drugie, było szczelnie ogrodzone i całodobowo dozorowane. Jednak jak to wielu przez lata określano kryło też ponoć w przeciwieństwie do tego drugiego, na swym północnym końcu jakąś tajemniczą budowlę, a była nią oficjalnie nazywana  przez dziesiątki lat klubo – herbaciarnia o nazwie „Kasyno”.Tak, po prostu  „Kasyno”, i to absolutnie nie oficerskie jak to niektórzy jeszcze dzisiaj tę półprawdę powielają. Przez dziesiątki lat najkrótsza droga do tego nietuzinkowego zabudowania wiodła od strony wiaduktu Kolei warszawsko – Wiedeńskiej zawieszonego nad stykami uliczki Nowopogońskiej z Placem Kościuszki. Ale najpierw zanim tam Drogi Czytelniku dotarłeś to najpierw trzeba było pokonać metalową fikuśną furteczkę, wplecioną w piękny majestatyczny i długi oraz niezwykle ozdobny parkan. Już sam ozdobny parkan budził swym majestatycznym wystrojem podziw, gdyż rozciągał się na stosunkowo dużym odcinku. Zaczynał się bowiem od strony północnej, niemal od mostku drewnianego łączącego dwa przeciwległe brzegi rzeki Czarnej Przemszy, a kończył się od strony południowej przyklejony aż do elewacji dzisiejszego budynku nr 13. Przy czym, jego część ciągnąca się od metalowej furteczki w stronę Czarnej Przemszy w wystroju architektonicznym była troszeczkę inna, powiedziałbym nawet mniej strojna i dostojna, niż ta wiodąca w kierunku przeciwnym. Całość jednak świadczyła o nietuzinkowym wystroju i zabezpieczeniu tej części osiedla oraz oczywiście dodawała też wyjątkowej barwy, uroku i splendoru samemu reprezentacyjnemu miejskiemu Placu Kościuszki. Ten ozdobny i zabytkowy parkan, podobnie zresztą jak i większość dawnej infrastruktury z tego placu do naszych czasów już nie przetrwały. W zdecydowanej większości zostały bowiem już unicestwione w latach 60. i 70. XX w. Przy czym skala wyburzeń i dokonanych przeróbek w samej klubo – kawiarni jest tak paraliżująco ogromna, że obecnie nie sposób w formie króciutkiego internetowego artykułu przywołać w szczegółach tamte jakże już odległe lata. Autor postara się jednak powrócić nićmi wspomnień przynajmniej do tych opisów, które oddadzą czytelnikowi to co było niezwykle charakterystyczne i wiązało się bezpośrednio z tą kiedyś nietuzinkową klubo – herbacianą, a po 1945 roku „Świetlicą”.

Zdjęcie nr 1 współczesne. Od północnej strony końcowe fragmenty dawnego długiego i wijącego się jak pyton podwórka. Tamte zabytkowe zabudowania i klimat samego podwórka do dzisiaj już jednak w pierwotnej formie nie przetrwały.  W głębi, po lewej stronie, ze spadzistym dachem i żółtawą elewacją dawna klubo – herbaciarnia. Po prostu „Kasyno” a po 1945 roku „Świetlica”.  Całkiem po lewej stronie  trzykondygnacyjny odrapany z tynku budynek, to dawny urzędniczy budynek mieszkalny.  Widoczna po prawej stronie wieża ciśnień, to już nowa budowla z lat 70. XX w.. W tym samym czasie zburzono jednak zabytkową wieżę ciśnień wykonaną w całości z metalu, która stała tam już od XIX wieku. Swym specyficznym kielichowym wystrojem była prawdziwą jedyną tego typu perełką architektoniczną w Sosnowcu.

Furteczka metalowa, o której wyżej już wspominałem, a którą pokonywałem tysiące razy,  była w latach carskich, międzywojennych i w czasach okupacji niemieckiej zawsze regularnie i na głucho zamykana pomiędzy godziną wieczorną  22,00, a 6,00 z samego rana. Jak pamiętam to od czasów międzywojennych zawsze przez tego samego, znanego nam zresztą mieszkańcom z Placu Kościuszki, wieloletniego podwórkowego stróża (pracował bowiem jeszcze krótko po 1945 r.), pana Żelaznego (imię ?). Do „Kasyna” można się więc było o tej porze dostać  wyłącznie tylko poprzez główną bramę, zresztą położoną obok mojego budynku Przy Placu Kościuszki, wtedy oznaczonego numerem 2 ; dzisiaj to budynek nr 11. Chociaż i ta żelazna skrzypiąca  dwuskrzydłowa brama, też artystycznie wykonana, była również w tych samych dosłownie godzinach zamykana na klucz, ale z kolei już przez innego podwórkowego stróża. W przeciwieństwie jednak do opisywanej furteczki całkowicie zamarłej od nocnej pory do świtu, tę pozornie na głucho zamkniętą bramę, można jednak było stosunkowo łatwo pokonać. Wystarczyło bowiem tylko sięgnąć do wiszącego na jednej ze ścian budynku drucianego uchwytu, by uruchomić ręczny dzwonek jaki przez dziesiątki lat był zawieszony w pobliżu ceglastej stróżówki, która stała już na podwórku, na wprost opisywanej bramy.  Na odgłos więc dzwonka natychmiast u bramy pojawiał się dostojny i czujny pan Piątek (imię ?) – stróż podwórkowy – wyjątkowo zresztą miły i zacny człowiek oraz niezwykle też sympatyczny, zresztą znajomy naszej rodziny. Ten pan czuwał bowiem przez całe lata, w stojącej na podwórku ceglastej – romantycznej stróżówce. Jak pamiętam, to na odgłos ręcznego dzwonka zawsze energicznie reagował i natychmiast otwierał bramę dla spóźnialskich lokatorów i nieoczekiwanych obcych przybyszy. Oczywiście po uprzednim zainkasowaniu w rękę drobnej groszowej, wręcz symbolicznej jednak zapłaty. Jako z wieloletnim doświadczeniem fachman w swojej dozorczej branży, zwany był wtedy przez mieszkańców z całym szacunkiem –  „stróżem podwórkowym”. Człowiek wielkiego taktu, solidności i skrupulatności w zakresie dozorczego fachu. Każdego bowiem nieznanego mu gościa nie tylko dostojnie z manierami witał, ale z całą też sympatią i wyjątkową czujnością odprowadzał jednak aż do samych drzwi zaanonsowanego uprzednio mieszkania.  Panu Piątkowi nasza rodzina w okresie okupacji niemieckiej zawdzięczała wiele, a nawet bardzo wiele. To chyba dzięki jego polskiemu sercu i nie gadatliwości, nie trafiliśmy bowiem do obozu koncentracyjnego, a może i na wisielczy stryczek.  Na pewno bowiem, nie umknęło to jego wiecznie czujnym oczom, że nasza mama w mieszkaniu prowadzi nielegalną, konspiracyjną naukę polskich dzieci. A to w czasach, gdy konfidenccy szpicle gorliwie zerkali na konspirujących  polskich patriotów było niezwykle cenne i zasługuje na wielkie uznanie. To jemu bowiem też zawdzięczamy ostrzeżenie, że nasz od lat niby polski sąsiad, z naszego zresztą nawet piętra, pan P. (imię?), który nagle po wrześniu 1939 roku zmienił końcówkę swego nazwiska z „c” na „tz” i podpisał też listę narodowości niemieckiej – „Volkslistę” – coś podejrzliwie wietrzył, że nasza rodzina bierze udział w działalności antyniemieckiej. Ten niby polski sąsiad, by mieć koronnego świadka swych podejrzeń, pewnego dnia przyprowadził nawet pana Piątka pod drzwi naszego mieszkania, by mu udowodnić, że z naszej kuchennej izby dochodzą charakterystyczne odgłosy jakie towarzyszą maszynie drukarskiej. A za taki tylko donos do Gestapo, to już trafiało się wtedy przynajmniej na skomplikowane przesłuchanie, które w przypadku działalności konspiracyjnej naszej mamy, mogło się dla całej naszej rodziny zakończyć wyjątkowo fatalnie, wręcz nawet tragicznie. Ujawnienie tego faktu pozwoliło ojcu, z zachowaniem absolutnej dyskrecji skąd pozyskał tę insynuację, poprosić do mieszkania tego węszącego pana, by mu naocznie udokumentować, że tajemnicze szmery, to nie praca konspiracyjnego powielacza, ale to kapiąca woda z nieszczelnego kranu wydaje takie dziwne rytmiczne dźwięki spadając  do nisko zamontowanego zlewozmywaka.  Pan P. – całą gębą Volksdeutsch w czasie okupacji niemieckiej –  by zatrzeć po sobie swą kolaboracyjna przeszłość, natychmiast po styczniu 1945 roku wyprowadził się z Placu Kościuszki i uchodził później w Sosnowcu za porządnego i oddanego PRL Polaka, podobnie zresztą jak i jego rodzina i w sferze materialnej powodziło mu się nawet znacznie lepiej niż nam wiecznie chorym na niepodległą i wolną i suwerenną Polskę – Ojczyznę naszą.

Z budynku klubo – herbacianego „Kasyna” do pobliskiej „Rurkowni Hulczyńskiego” pozostawało zaledwie już tylko kilka kroków. Ten nietuzinkowy budynek od północnej strony mojego rodzinnego podwórka stanowił ciekawe jego architektoniczne zakończenie i zarazem był też widocznym upiększeniem tego niezbyt jednak „pańskiego” jak na Sosnowiec niezmiernie rozległego urzędniczego osiedla mieszkaniowego.

W  1999 roku starałem się pozyskać z fabrycznej administracji pewne dokumenty związane z budową tego osiedla. Możliwe, że i tym razem sięgnąłem jednak w przeszłość zbyt późno, gdyż wszyscy dorośli z mojej rodziny już wtedy odeszli z tego świata. No cóż ! Za błędy młodości, za brak dociekania, kiedy mogłem pozyskać jak z rogu obfitości całą masę cennych ciekawostek, teraz trzeba było zapłacić. Trafiłem jak się mi to wtedy początkowo wydawało na wyjątkową jednak wprost nawet sprzyjającą okazję, gdyż jednym ze znaczących pracowników tego działu był mój bliski sąsiad z Placu Kościuszki, i to jeszcze z tego samego nawet dosłownie pietra, gdzie mieszkaliśmy wspólnie przez wiele ładnych lat. Uściskom i wspomnieniom nie było więc końca. W trakcie sentymentalnej rozmowy okazało się jednak, że w dawnej „Rurkowni Hulczyńskiego” nie zachowały się już jednak żadne konkretne dokumenty, w których z precyzją odnotowywano kiedy sukcesywnie powstawały na tym wydzielonym urzędniczym osiedlu mieszkaniowym poszczególne zabudowania. A przecież wiadomo, że ekipy budowniczych oddawały administracji fabrycznej budynki sukcesywnie, które przez osobników  łaknących takich „luksusów” natychmiast, po otrzymaniu kluczy były zasiedlane. Kiedy więc został wybudowany budynek, zwany później „Kasynem” ?….. Wszystkie gwiazdy na niebie, nie mówiąc już o logicznym toku rozumowania wskazują, że „Kasyno” osiedlowe zostało oddane do użytku, jako klubo – herbaciarnia w pierwszych latach już odrodzonej, wolnej i suwerennej Polski – II Rzeczypospolitej. Przynajmniej oddane zostało do użytku w takim stanie technicznym, że natychmiast zaczęło spełniać swą misję użyteczności klubo – herbacianej. Jak na owe czasy, gdy Polska dopiero dźwigała się z kolan zaborczych, był to w tym rejonie Sosnowca, nietuzinkowy obiekt budowlany. Troszeczkę dla wielu jednak jakby tajemniczo usytuowany, o ciekawej jak na tamte lata architekturze i niebywałym zakresie działania. Mimo woli więc podsycał i wzbudzał zainteresowanie oraz w wielu przypadkach rodził też mity i półprawdy, i to nie tylko wśród mieszkańców z biednej Pogoni; dzisiaj oznakowany jako Plac Kościuszki nr 17.

Z kolei u maluchów podwórkowych z tego osiedla dziecięce wizje ciekawości wyzwalały nie tylko niedostępne na co dzień same wnętrza tej ekskluzywnej klubo – herbaciani ale i przylegający doń pełen tajemnic ogródek.  Jak nam się to wtedy wydawało wiecznie niedostępny, dodatkowo jeszcze pilnowany przez stróża podwórkowego, przez to tajemniczy i pełen też bajecznych kolorów, pachnących malin, jeżyn oraz wiśni i czereśni. Ten bajkowy i w gruncie rzeczy niewielki ogródek, usytuowany na tyłach „Kasyna” od strony północnej stykał się niemal swym parkanem z zawieszonym tam mostkiem drewnianym nad rzeką Czarną Przemszą. Do ciekawych sekwencji związanych z drewnianym mostkiem i „Kasynem” jeszcze powrócę w końcowym tekście tego artykułu.

Powracając jednak teraz ponownie do ogródka.  Był wyjątkowo czarujący wiosną, gdy obsypywały go kolorowe kwietniki i różnorodnie kwitnący drzewostan, a pełen dziecięcego pożądania szczególnie latem, gdy dojrzewały już słodkie jak miód jeżyny i maliny oraz kwaskowe porzeczki i agrest,  a na drzewach pojawiły się już urokliwe kolorowe wiśnie i czereśnie. Klubo – herbaciarnia w mych oczach swym wyglądem z zewnątrz jak na owe lata przypominała nowoczesną nowobogacką willę, ze spadzistym kafelkowym dachem w kolorze czerwonej wiśni, jakiej nie doświadczyłeś jednak wtedy nigdzie w pobliskim rejonie pogońskim.

„Kasyno” w zasadzie powstało z przeznaczeniem dla wszystkich pracowników  zatrudnionych w pobliskiej jak ją powszechnie wtedy określano „Rurkowni Hulczyńskiego” i ich rodzin. W zasadzie jednak tak na co dzień, to garnęły się tam najliczniej i najczęściej tylko „urzędnicze białe kołnierzyki” i oczywiście ich najbliżsi z rodziny. Dotyczyło to szczególnie godzin południowych, co było zrozumiałe, gdyż wtedy serwowano – „znakomite pańskie dania” –  urzędnikom z pobliskiej „Rurkowni” i zapraszanym tam na lśniące parkiety w wyjątkowych też sytuacjach ich rodzinom.  Taki był wówczas tok „urzędniczej pracy”, gdzie w „porze południowej sjesty, ciszy i lenistwa” prawie dwie godziny były „wolne od pracy”, a fabrykant, by pracownik był jeszcze bardziej wydajny w swej pracy, przeznaczał je wtedy, ponoć ku zadowoleniu pracowników, na spokojne spożycie obiadu i ewentualną też pogawędkę, czy poplotkowanie w doborowym towarzystwie.  Oczywiście, że te dziwne humanistyczne przywileje dotyczyły tylko urzędników, gdyż robotnicy jak wspominał to zawsze z goryczą ojciec, w tym samym czasie „tyrali w fabryce od jednej do kolejnej zmiany, którą przeraźliwie obwieszczała syrena fabryczna”. Kasyno oprócz klasycznej restauracji fabrycznej w godzinach już jednak głęboko popołudniowych spełniało też rolę klubo – herbaciarni, z bardzo szeroko pojętą formą społeczno – integracyjną. W tych to bowiem popołudniowych godzinach w ekskluzywnych i ciepłych salonach „Kasyna”  istniała możliwość skorzystania w trakcie towarzyskich pogadanek z serwowanych pachnących ciasteczek i aromatycznej kawy, ponoć ożywiającej przygnębiające samopoczucie. Jednak prawdziwym aromatycznym specjałem była jednak nie jakbyśmy to dzisiaj określili prawdziwa kawa, a niezmiernie wtedy popularna herbata, określana nawet w legendach klubo – herbacianych, a później nawet w urzędniczych osiedlowych mieszkaniach i plotkarskim maglu usytuowanym obok „Kasyna” oraz nawet na podwórkach – „jako boski herbaciany napój”. Podobno podawana tam herbata dodawała każdemu delikwentowi takiej wprost cudownej siły i metaforycznych zmian w jego organizmie, że stawiała na nogi nawet wyjątkowo rozklekotanych, czy ponurych osobników. Jej filozofia parzenia sprowadzała się ponoć do trzech podstawowych zasad: odpowiedniego dobranie znakomitych porcji herbaty, wlania dobrej i świeżej wody oraz zastosowania odpowiedniej receptury temperaturowej parzenia herbaty w bulgoczącym i buchającym parą tulskim samowarze. Jak wspominał to tęsknie za czasów PRL nasz ojciec, a zwłaszcza zawsze dbająca o nasze zdrowie i pełne żołądki mama, gdy w sklepach najczęściej świeciły tylko puste pułki z jednym rarytasowym tylko rodzajem herbaty, to ponoć atutem tak parzonej w okresie międzywojennym herbaty była jej wyjątkowa smakowa różnorodność. Ta receptura była właśnie znana też naszej rodzinie, gdyż lśniący mosiądzem samowar, teraz już całkowicie wygaszony, stał jednak zawsze jako ciekawy eksponat na czołowym miejscu w naszej kuchni, jeszcze w latach 60. XX wieku.  Według mojej mamy ponoć jeszcze za jej sentymentalnych i romantycznych lat w okresie II Rzeczypospolitej można się było w Sosnowcu delektować aż kilkoma rodzajami smakowymi herbat, które uzależnione jednak były od stopnia fermentacji  i naparu oraz koloru zakupionych ziół herbacianych. Będąc przy wiodącym temacie warto chyba też wyjaśnić półprawdy jakie powielają współcześnie niektórzy sosnowieccy publicyści. Rozsiewają bowiem mit, jakoby Sosnowiec, w tym i Pogoń, już w czasach zaborów Rosji carskiej, były kawiarnianym eldoradem. A to jest nieprawda ! W Sosnowcu bowiem, podobnie jak w innych miastach Królestwa Polskiego, tak jak i w Rosji carskiej, napojowym rarytasem w lokalach była przede wszystkim herbata. Kawa naturalna na tych terenach była jeszcze wtedy prawie nieznana i to przez wiele, wiele jeszcze dalszych lat. Zresztą klasycznych lokali typu kawiarnianego, gdzie można by było w odpowiedniej półmrokowej i cichej atmosferze zakosztować tego aromatu było wtedy mikroskopijnie niewiele. Na Pogoni popularne były tylko restauracje, a raczej pijackie knajpy ! Temat doskonale zresztą znany nie tylko mojej rodzinie, ale wszystkim tym których korzenie rodzinne sięgają jeszcze tych stron z XIX wieku.

„Kasyno” oferowało bywalcom jak na owe sentymentalne i romantyczne  czasy wiele też wysublimowanych przekazów informatyczno –  kulturowych i patriotycznych. Przede wszystkim wyposażone było w bogatą liczącą co najmniej kilka tysięcy woluminów bibliotekę i czytelnię aktualnej prasy, o czym więcej w dalszej części artykułu, a w dwóch pozostałych pomieszczeniach przeprowadzano też fachowe odczyty z dziedziny nie tylko polskiej kultury i geografii, ale słano też zgromadzonym klubowiczom patriotyczne przekazy zwłaszcza z historii polski, a w godzinach już  przedwieczornych, dla osobników „z zakodowaną kondycją intelektualno – sportową”  organizowano dodatkowo jeszcze różne gry. Szczególnym zwłaszcza zainteresowaniem cieszył się bilard. Może jako ciekawostkę pozwolę sobie przekazać informację, że ten sprzęt  bilardowy w pełnym komplecie: stół bilardowy wraz z kijami i kulami ( kule zwane popularnie „bilami”) oraz grzybkiem, przetrwał do późnych lat 50. XX wieku i też cieszył się dużym zainteresowaniem zwłaszcza wśród młodzieży męskiej

Powracając jednak do lat międzywojennych. Można też było porównać swe błyskotliwe i intelektualne umiejętności z drugim partnerem grając z nim przy stoliku w szachy i warcaby, czy nawet w domino.  A w niedziele i dni świąteczne organizowano najczęściej majówkowe wycieczki krajoznawcze na łono przyrody i do pobliskich miast naszej Ojczyzny. Dewiza była jedna i prosta oraz wychowawcza. Zwiedzanie pobliskich miejscowości zagłębiowskich, małopolskich, śląskich, a nawet kieleckich o jakże charakterystycznej w tamtych latach różnorodnej małomiasteczkowej architekturze nasiąkniętej jeszcze wtedy wielokulturowym i wielonarodowym folklorem ( polskim, rosyjskim, niemieckim i żydowskim). Podziwiano więc i pojono naszą duszę jakże bajkową polską przyrodą: kolorowymi łąkami, wśród nich tulącymi się do ziemi bielonymi strzechą krytymi chatami,  pasmami ciągnących się pól przesiąkniętym śpiewem skowronków, klekotem boćków i lasów pełnym ptactwa. Organizowano nawet dalekie podróże furmankami  do nieistniejącego już dzisiaj cudu europejskiej natury, czarującej piaszczystej krainy – Pustyni Błędowskiej. Przede wszystkim nasycano dusze i serca dumą narodową i wszystkim tym co już nam mogła zaoferować wolna, niepodległa i suwerenna Polska. To były bowiem dla Polaków takie radosne i pełne szczęścia lata, że nie dzielono wówczas Polski na małe i duże ojczyny, czy prywatne podwórka, dzielnice, miasta, tylko scalano to wszystko co cudem po dziesiątkach lat uratowano i znowu „powróciło na Ojczyzny łono”. Organizowano też w „ sobotnie popołudnia” – jak to wtedy określano – „bale taneczne dla pracowników fabrycznych wraz z zacnymi małżonkami” oraz przeróżne loterie fantowe, często też przeznaczane na cele dobroczynne. Bale w zasadzie najczęściej i najhuczniej organizowano w karnawale, wtedy to bardzo popularne stały się też bale maskowe, zresztą zapoczątkowane już na ziemiach polskich w XVIII wieku. Organizowano też różne inne rozrywki: deklamowano poezje znanych polskich wieszczów oraz przytaczano też ciekawsze wątki i epizody ze znanych historycznych utworów naszych wybitnych pisarzy, głośno czytano rozprawy i prowadzono też dysputy polityczne, w końcu po prostu przy stolikach zwyczajnie plotkowano. Popularyzowano też pieśni patriotyczne i ludowe oraz muzykowano i to w szerokiej formie. Głównie jednak popularyzowano grę na skrzypcach, akordeonie i fortepianie. Przypominam sobie, że według przekazów rodzinnych bardzo popularne w noc świętojańską było też tradycyjne puszczanie ukwieconych i oświetlonych świeczką wianków na  toczącej swe wody zaledwie kilka kroków obok „Kasyna” rzece Czarnej Przemszy, jeszcze wtedy nieuregulowanej i pełnej życia biologicznego. W tych ostatnich tradycyjnych wręcz pokoleniowych polskich uroczystościach brali już udział wszyscy dosłownie mieszkańcy z tego osiedla. Szczególnym zainteresowaniem, co było widoczne, cieszyły się jednak z tego dzieci. Po prostu wszystkie dzieci ! Niezależnie od pochodzenia społecznego i narodowego, czy  wykształcenia. Bardzo przepraszam w tym przypadku za operowanie wyjątkowymi skrótami myślowymi.

Nie znam zasadniczej przyczyny ale według przekazów rodzinnych wysublimowany nastrój tej klubo – herbaciarni raczej jednak peszył rodziny robotnicze, niż zachęcał je do częstego odwiedzania, a głównie przyciągał natomiast rodziny urzędnicze. To było po prostu widoczne nawet gołym okiem. Chociaż bywanie tam niektórych robotników, a raczej majstrów z czasem rodziło bliższe znajomości z urzędnikami i przybierało też cechy nobilitacyjne tych osobników. Byli więc w fabryce też mimo woli pozytywniej postrzegani. Z logicznego nawet punktu widzenia powinni więc być raczej zachęceni do częstszego odwiedzania i nawiązywania koleżeńskich stosunków z innymi bywalcami tej klubo – herbaciarni. Jednak na co dzień to zagadnienie wyglądało zupełnie inaczej.  Z tym  zjawiskiem wiele osób, w tym i moja rodzina nie mogła się nigdy absolutnie pogodzić. Uważano bowiem, że nowo wybudowana klubo – herbaciarnia powinna mieć charakter integracyjny całego polskiego społeczeństwa, a nie tylko kastowej urzędniczej nomenklatury. Jedności pokoleniowej po latach niewoli potrzebowała bowiem wtedy cała Polska, a nie segregacji społecznej. Dzisiaj już trudno dociec konkretnych przyczyn, dlaczego do klubo – herbaciarni nie garnęli się jednak masowo ludzie ze wszystkich środowisk społecznych. Możliwe, że wówczas, w tych odległych jeszcze latach, dopiero co wybudzone spod zaborów społeczeństwo dzieliła jednak jeszcze  spora i niewidzialna bariera intelektualno – kulturowa, której w tak krótkim okresie czasu nie zdołali jednak wszyscy przeskoczyć. Istniały przecież nie do ukrycia wyraźne podziały pomiędzy inteligencją, a innymi klasami społecznymi. Nie zapominajmy też jednak o szerzącej się biedzie i bezrobociu, które jednak też dalej dominowały w jakże wielu polskich rodzinach. Mimo bowiem widocznego interwencjonizmu państwowego w sprawach gospodarczych, były to nadal jednak lata żarłocznego kapitalizmu, gdzie bezrobocie, analfabetyzm i bieda nie tylko zaglądały, ale nawet gościły w wielu polskich domach. Podobnie jak i w domostwach mniejszości narodowych, które licznie wtedy zamieszkiwały nasza Ojczyznę.  W tych sentymentalnych i romantycznych latach II Rzeczypospolitej – jak to po latach nawet z goryczą wspominał ojciec – Ojczyzna nasza nie dla wszystkich była jednak dobrą i kochającą matką, bywało niestety i tak, że postrzegano ją jako niedobrą macochę. Podobną zresztą ocenę o tamtych też  latach pozyskałem od mojego teścia, ku memu zresztą zaskoczeniu i nieukrywanemu zdziwieniu, gdyż swe korzenie wywodził z wyjątkowo bogatej śląskiej rodziny. W przypadku ojca ta ocena o tyle mnie po 1945 roku jednak jeszcze dodatkowo zaskakiwała, że nigdy raczej, w przeciwieństwie do mamy, nie pozostawał wtedy bez pracy, a na niskie zarobki raczej też nie mógł narzekać. Ale to kolejny temat już tak skomplikowany i tematycznie tak niesamowicie rozwlekły, że aby go chociaż połowicznie teraz opisać, to wymaga jak na  przekaz internetowy już jednak odrębnego artykułu.

Do dwukondygnacyjnego budynku „Kasyna”, a raczej do zadaszonego ganku od zawsze wiodły typowe zgodne z ówczesnym ekskluzywnym wzornictwem szerokie i dostojne kamienne schody, dopiero na ich szczycie znajdowały się drewniane drzwi dwuskrzydłowe. Niestety ale nie dla wszystkich były zawsze szeroko otwierane przez umundurowanego dyżurującego tam  portiera. Przepustką wywołującą u niego szeroki i pokorny uśmiech oraz przyjęcie usłużnej  pozy było dopiero okazanie specjalnej fabrycznej legitymacji. Już we wnętrzach poza gankiem rozciągał się ogromny i przestronny oraz wykafelkowany podłogowo hol. W jego przestronnym, wręcz ogromnym wnętrzu do licznych pomieszczeń na górne piętro wiodły półkolisto wyprofilowane, szerokie drewniane eleganckie schody, a obok błyszcząca pełna prowadnic oraz pionowych prętów wypolerowana do połysku poręcz. Na górnym piętrze mieściły się bowiem pomieszczenia służbowe i administracyjno – bufetowe oraz archiwum. Tych pomieszczeń było tam co najmniej kilkanaście o niezwykle zróżnicowanej powierzchni i przeznaczeniu. Tam w dwóch pomieszczeniach znajdowały się kuchenne piece opalane węglem kamiennym, a na półkach zalegały dziesiątki garnków, talerzy, mis, itd., czyli dosłownie to wszystko co było ściśle związane z przygotowaniem jadła i z zastawą kuchenną.

Nie zapominajmy też o tym, że w tamtych latach zgodnie z ówczesną tradycją, prawdziwie wykwintną kuchnię mógł tylko poprowadzić mężczyzna. W „Kasynie” głównym więc kucharzem, ale niezwykle też  małomównym, był dobrze płatny i do tego jeszcze rodowity Francuz, sprowadzony ponoć nawet po protekcji – jak to wspominał ojciec –  „z dalekiego i zaprzyjaźnionego z Polską kraju”. Podobno miał kłopoty nie tylko z asymilacją, ale w rozmowie niemiłosiernie plątał się też jego język.  Zamawiane wielodaniowe urzędnicze obiady, ciasteczka, torciki, przeróżnej jakości lody i inne jeszcze pachnące specjały oraz trunki, do salonów gościnnych donosili specjalnie dobierani i odpowiednio wystrojeni kelnerzy. Najczęściej dostojnie i majestatycznie schodząc po wypolerowanych szerokich drewnianych schodach. Przy dużych jednak grupowych  zamówieniach, wykwintne dania opuszczane były na parter specjalnie skonstruowaną tak zwaną kuchenną windą. Stąd dopiero donoszone przez kelnerów trafiały na poszczególne ukwiecone stoliki usytuowane w przytulnych wielkich salonach. Winda uruchamiana była ręcznie korbowodowym urządzeniem, na który się pomalutku nawijała lub rozwijała stalowa linka. W dół, na parter sunęła bezszelestnie po specjalnie skonstruowanych prowadnicach. Stacją końcową na parterze tej niecodziennie kuchennej windy, często zresztą podziwianej przez bywalców kasyna, było w głównym holu zainstalowane specjalnie dyskretnie ukryta malutka wnęka, z białymi drzwiczkami zamykanymi na haczyk. Niektóre z tych „ekskluzywnych klubo – herbacianych” kuchennych urządzeń przetrwały jeszcze nawet do końcowych lat 40. XX wieku. Oprócz wykwintnych dań, raczono też gości tradycyjnym polskim jadłem. Na stoliki trafiała bowiem też wtedy  nieznana w innych regionach Polski „zalewajka”: zupa z ziemniaków  i kiszonego barszczu czerwonego z grzybami.

W głównym holu na parterze, zaraz po wejściu po lewej stronie usytuowano kancelarię dyrektora, zwaną też „Gabinetem Dyrektorskim” – przetrwała w niezmienionym wyglądzie do późnych lat 40. XX w. W gabinecie dyrektorskim stało zazwyczaj duże biurko z wieloma szufladami, obok stół otoczony z trzech stron malutką galeryjką, całość pokryta czarną ceratą, poza biurkiem głęboki i opasły miękki fotel, a obok malutka oszklona biblioteczka, po 1945 roku wypełniona już tylko różnymi dokumentami administracyjnymi i propagandowo – ideologicznymi. Po prawej stronie w tym samym przestronnym główny holu  mieściły się też wykafelkowane i pachnące dla Pań i Panów kabinowe ubikacje, a w nich obok zawieszono na kafelkowych ścianach białe jak śnieg umywalki z ciepłą i zimną wodą,  i osobno obok ubikacji, w oddzielnych już pomieszczeniach natryski z bieżącą ciepłą i zimną wodą. Poza głównym holem, ale już za ruchomymi dwuskrzydłowymi dyskretnie oszklonymi drzwiami, rozciągał się długi i rzęsiście oświetlony korytarz, a po dwóch jego stronach mieściły się wypolerowane do połysku trzy ogromne powierzchniowo gościnne salony. Do wymienionych i zawsze pachnących pastą klinkierową salonów, wyposażonych w szerokie przestronne i dostojne „weneckie okna”, delikatnie zasłonięte muślinowymi firanami, można się było dostać bezpośrednio z długiego korytarza jak i również poprzez odrębne dostojne drzwi usytuowane w każdym salonie. Z jednej bowiem do drugiej i kolejnej sali wiodły wyjątkowo szerokie i ruchome wielkie wieloskrzydłowe oraz harmonijkowe drewniane, ale nasączone malutkimi kryształowymi szybkami wewnętrzne drzwi. Wszystkie trzy ogromne pomieszczenia były centralnie ogrzewane,  pokrycie podłóg klinkierowe, a ściany do wysokości mniej więcej 1,5 metra pokryto ozdobną, wyprofilowaną drewnianą białą płytą. Takie ekskluzywne i pełne rzęsistego światła oraz drewnianego ciepła wyposażenie wnętrz, były wówczas na co dzień sosnowieckim mieszczuchom nigdzie niedostępne, sprawiało więc ponoć na niektórych z nich  ogromne wrażenie. Nawet jak to wspominał po latach mój ojciec na osobnikach, którzy raczej takim wyglądem wnętrz nie powinni być absolutnie zaskoczeni, a tym bardziej nie powinni ich podziwiać aż z tak szeroko otwartymi ustami. W zasadzie swym wyglądem zewnętrznym i wewnętrznym, poza zmianami piwnicznymi, „Kasyno” w niezmienionej krasie przetrwało do późnych lat 40. XX wieku. Znaczne, a raczej kolosalne zmiany, przypominające  prawdziwe trzęsienie ziemi nastąpiło już w późnych latach 50. XX wieku.

Sierpień 1939 roku był miesiącem wyjątkowo ciepłym, słonecznym i prawie pozbawionym opadów.  W dniu 4 września 1939 roku  aura słoneczna była porównywalna do tej sierpniowej. Wtedy już jednak do Sosnowca wkraczały niemieckie oddziały z pułku SS Germania. Budynek „Kasyna” już w pierwszych dniach okupacji niemieckiej został zajęty przez trudną do dzisiaj zinterpretowania grupę Niemców. Byli wśród mieszkańców osiedla jednak i tacy, którzy twierdzili, że spoza weneckich okien zasłoniętych białymi firanami dostrzegali poruszające się sylwetki umundurowanych żołnierzy niemieckich. Nie potrafiono jednak nigdy określić z jakiej pochodzili formacji wojskowej. Oficjalnie władze niemieckie rozgłaszały jednak, że budynek zamieniono na magazyn i gromadzone są w nim ponoć tylko bardziej okazałe meble przejęte przez Niemców w wyniku eksmisji polskich rodzin z Placu Kościuszki. Dla wielu mieszkańców te szeptane informacje traktowano jako niepodważalną prawdę, gdyż faktycznie od pierwszych już tygodni po zajęciu Sosnowca przystąpiono do planowego usuwania z mieszkań niektórych dotychczasowych, nawet wieloletnich mieszkańców z tego osiedla.  Eksmisje te miały przeróżne tło: patriotyczna narodowa przeszłość polityczna, pełnienie w przeszłości roli przywódczej w mieście, czy zwykła niechęć miejscowych osobników z listy narodowej niemieckiej. Najczęściej eksmisje dokonywano już po aresztowaniach członków rodzin, chociaż zdarzały się też przypadki, że nagle z niewiadomych powodów usuwano dotychczasowych mieszkańców i lokowano ich następnie w mniejszym powierzchniowo i standardowo mieszkaniu w innej nawet dzielnicy Sosnowca.  Pierwsze miesiące 1939 roku o tyle zresztą były dla mieszkających tu Polaków zaskakujące, gdyż zdarzały się przypadki kiedy dotychczas uchodzący za lojalnych wobec Polski obywatele II Rzeczypospolitej, nagle podpisywali listę narodową niemiecką. Niektórzy też moi rodacy podobno nawet o pokoleniowych polskich korzeniach rodzinnych dziwnie się wtedy też zachowywali, gdyż „życzliwie” donosili na swych polskich sąsiadów do Gestapo. Odnotowałem i takie kuriozalne przypadki. Jak się okazuje, to każdy niemal człowiek jest istotą tak skomplikowaną, że może posiadać nie jedno, czy dwa, ale nawet kilka oblicz. Potencjalnie nawet więcej oblicz mają ci co dysponują wyższą skalą intelektualnego sprytu, niż inni mniej zaradni życiowo.

Już od niemal pierwszych miesięcy 1939 roku skala napływu do budynków przy Placu Kościuszki różnej maści niby Niemców była tak przerażająco wielka, że w dotychczasowych osiedlowych mieszkaniach urzędniczych Polacy postrzegani byli tylko śladowo. Dlaczego jednak używam określenia „niby Niemców” ?…. Ano dlatego, gdyż zdarzały się przypadki, a było ich wiele, że niemieccy przybysze lepiej posługiwali się mową polską, niż poprawną literacką niemczyzną, a mimo to podpisywali niemiecką listę narodową i stawali się gorliwymi Volksdeutschami, lub Reisdeutschami.  Skala kolaboracji była zresztą wtedy tak różnorodna i miała taki zasięg, że aby jej wszystkie aspekty opisać, to niestety ale należałoby ten tekst jeszcze znacznie poszerzyć. Powracając jednak do zasadniczego tematu „Kasyna”.

Budynek „Kasyna” był całodobowo pilnowany i nikt z Polaków od września 1939 do stycznia 1945 roku już  nie miał do niego absolutnie wstępu. Dotychczasowy stróż pan Żelazny (imię ?), który teraz przejął obowiązki palacza w podziemnej kotłowni w dawnej klubo-herbaciarni też tajemniczo milczał i nie przekazywał absolutnie żadnych informacji co się we wnętrzu tego budynku dzieje. Dzisiaj jako stary już człowiek to milczenie rozumiem i całkiem popieram. Wielu bowiem wtedy moich rodaków – gadułów, otwarte szeroko i niekontrolowane usta zaprowadziły bowiem nie do raju, a na wisielczy sznur. Przepraszam za skróty myślowe.

Dla osób światłych zastanawiające jednak było to, że ten niby magazyn mebli jest jednak w zimnych porach roku systematycznie i całodobowo ogrzewany. Dowodem na to było coroczne dostarczanie do kotłowni znacznej ilości koksu i dym jaki się wydobywał z centralnego komina kotłowni oraz wieczorne i nocne prześwity w szczelnych czarnych roletach jakie obowiązywały do zasłaniania okien w czasie okupacji niemieckiej. Rozgłaszane delikatnie jednak informacje o magazynie mebli spowodowały uśpienie zamieszkujących to osiedle Polaków. W rezultacie nikt jeszcze wtedy nie rozszyfrował co się faktycznie jednak takiego działo za zaciemnionymi oknami tego budynku. Nawet kilka lat temu wywodząca się z dawnej znanej w Sosnowcu patriotycznej rodziny włoskiej moja koleżanka opowiadała autorowi, że kiedy z „wygnania” z mamą i babcią dotarły do Placu Kościuszki, to okazało się, że ich dotychczasowe mieszkanie jest zajęte przez nieznaną im rodzinę niemiecką, lub Volksdeutschów.  Otrzymali wtedy przy Placu Kościuszki na skutek wyjątkowej koneksji, malutkie mieszkanie zastępcze, jednak całkiem pozbawione mebli. Wtedy  ponoć ktoś z domowników z tego osiedla zasugerował im by się udali do Kasyna, gdyż tam ponoć zmagazynowane są wszystkie meble jakie przejmowali Niemcy po eksmisji Polaków. Podobno mamie mojej koleżanki szczególnie zależało na odzyskaniu utraconego rodzinnego pokoleniowego stołu. Trudno mi teraz ocenić rozsadek tej decyzji, ale skierowanie się do „Kasyna” po rodzinny stół było wyjątkowo wtedy ryzykownym krokiem i to w sytuacji gdy jeden z członków ich rodziny był członkiem patriotycznej organizacji Związku Walki Zbrojnej (ZWZ) i na dodatek był już wcześniej ścigany przez Gestapo. Podobno jej mama i babcia płynnie posługiwały się mową niemiecką i to zadecydowało o podjęciu tej karkołomnej decyzji. Już wkrótce  jednak zaowocowało to tym, że władze niemieckie wyraźnie zainteresowały się tą rodziną. Na szczęście były to jednak już ostatnie miesiące pobytu okupanta niemieckiego na tym terenie, bowiem już w styczniu 1945 roku w popłochu opuścili Sosnowiec. Moja koleżanka w trakcie rozmowy wspominała wtedy, że w „Kasynie” według ich rozeznania nie mieścił się jednak żaden magazyn mebli – jak to funkcjonowało wśród mieszkańców z Placu Kościuszki –  tylko przebywało „tam jakieś dziwne trudne do rozszyfrowania niemieckie towarzystwo”.

Dzisiaj już trudno dociec dokładnej daty. Pewnego jednak letniego dnia, a był to jeszcze okres okupacji niemieckiej, udało się autorowi jako malcowi towarzyszyć panu Żelaznemu, palaczowi z kotłowni z „Kasyna” do leżącego tuż, tuż za Czarną Przemszą „Browaru renardowskiego”. Wtedy to po raz pierwszy nie pokonując nielegalnie płotów bardziej dokładnie i w miarę spokojnie  spenetrowałem tereny rozciągającego się tam browaru i fabryczki sztucznego lodu. Nie o tym jednak teraz pragnę wspominać. Byłem już wtedy zaskoczony jak palacz załadowywał do taczki nieznane autorowi wielkie wypolerowane bloki zmrożonego krystalicznego lodu. Te stosunkowo pokaźne bloki, bo o wymiarach mniej więcej 25x30x100 cm, przy naszej obecności zawijano najpierw w białe sukno, a później dopiero załadowywano na taczkę. Dopiero po dokonaniu wszystkich formalności, znacznie już obciążoną dwoma lub trzema blokami lodu i chyboczącą się niemiłosiernie na boki taczkę, ten sam palacz transportował do dawnego „Kasyna”. Podczas okupacji niemieckiej temu samemu dosłownie palaczowi towarzyszyłem jeszcze co najmniej kilkakrotnie, zawsze po kolejne porcje bloków lodu. Te bloki lodu  już wtedy według moich rodziców raczej świadczył  o tym, że w „Kasynie” nie funkcjonuje żaden magazyn polskich skradzionych mebli – jak to nagłaśniają Niemcy – ale całkiem możliwe, że funkcjonuje tam nieznana nam Polakom jakaś faszystowska organizacja, lub goszczeni są nieznani nam jacyś niemieccy funkcjonariusze bezpośrednio związani z produkcją wojskową w pobliskiej „Rurkowni”. Lód bowiem stosowano wtedy do schładzania napojów, lub też do konserwowania posiłków. Te rodzinne sugestie skojarzyłem już jednak znacznie, znacznie później, gdy byłem już w pełni dorosłym człowiekiem, a na rynku w PRL pojawiły się pierwsze lodówki. Wtedy to dopiero w pełni przypomniałem sobie okupacyjną rozmowę moich rodziców i uświadomiłem też sobie głęboki podtekst rozmowy ojca z mamą na ten temat. Otóż. W Kasynie podczas okupacji niemieckiej na pewno przebywali bliżej nam Polakom nieznani osobnicy niemieccy, a magazyn mebli był tylko zręczną  ich dezinformacją. Jacy tam jednak przebywali ludzie, lub jaka tam funkcjonowała ukryta przed Polakami niemiecka organizacja, to pozostanie już chyba na zawsze tajemnicą. Całkiem jednak możliwe, że gościli tam też niemieccy specjaliści z dziedziny wojskowości, gdyż w tym czasie w okolicznej fabryce produkowano szeroki asortyment wojskowy dla Wehrmachtu i Luftwaffe. W wielu przypadkach te produkty zanim trafiły na front do armii niemieckiej, to najpierw były wielokrotnie testowane, a przyjezdni specjaliści z tego co wiem, to osobiście przeprowadzali też wielodniowe wizytacje w fabryce i kontrowali jak te produkty są bezpośrednio obrabiane na zainstalowanych tam maszynach. (więcej na autorskim portalu internetowym: http://www.wobiektywie2008.republika.pl – artykuł autora: – „Kocimi łbami uliczką Nowopogońską” lub ten sam artykuł ale na portalu „Klub Zagłębiowski”) ).

Zdjęcie współczesne. Po prawej stronie dawne „Kasyno”, całkowicie już jednak przebudowane. Widoczne dwuskrzydłowe metalowe  drzwi kiedyś wiodły do podziemnej kotłowni. Dawniej drzwi były wykonane z drewna, a do kotłowni schodziło się kilka metrów w dół po wyjątkowo stromych schodach. Dzisiaj już nie pamiętam tego dokładnie, ale po jednej ze stron schodów, lub w ich środku,  wmontowane były prowadnice po, których można było swobodnie i bez kłopotu w dół zjechać taczką, czy wózkiem. Koks opałowy dostarczano natomiast do kotłowni wyłącznie z powierzchni ziemi, poprzez ruchome metalowe klapy, które były usadowione w miejscu gdzie obecnie jest widoczny metalowy parkan.

W styczniu do Sosnowca wkroczyła Armia Czerwona. W przeciwieństwie jednak do innych budynków publicznych i zakładowych, „Kasyno” nie zostało jednak przez nią zarekwirowane. Mimo, iż przez pewien okres czasu wszystkie wysokiej klasy maszyny z pobliskiej „Rurkowni Hulczyńskiego” były już demontowane i wywożone do Związku Sowieckiego, co w pewnym stopniu doprowadziło do tego, że produkcja zanim przyspieszyć to raczej kulała. Do wnętrz budynku dawnego „Kasyna”, dotarłem dopiero w 1946 roku, gdy przyjęło już nową nazwę „Świetlicy”. „Świetlica Huty Sosnowiec”, bo pod taką nazwą później też funkcjonowała, stopniowo stawała się typową dla tego okresu stalinowskiego lokalnym domem kultury, identycznym zresztą jak inne tego typu placówki w PRL z rozbudowanym jednak niebotycznie programem ideologiczno – komunistycznym, który nam Polakom był dotychczas zupełnie nieznany. Okres stalinowski był wyjątkowo perfidnie obłudny i okrutny. Po 1956 roku, gdy publicznie ujawniono więc tylko pewne okrucieństwa z tego okresu, to nawet przeraziły niektórych komunistów, innych poważnie tylko zakłopotały. Władza w następnych okresach pozornie zmieniając tylko swe oblicza jednak tak jak dawniej kolaborowała. Tego powojennego okresu czasu nie można już jednak absolutnie porównać z dalszymi latami PRL.  Wprawdzie tak jak dotychczas pozbawieni byliśmy suwerenności, a znaczna część społeczeństwa aby egzystować, inni dla szeroko rozumianych korzyści nie tylko materialnych w większym lub mniejszym zakresie też dalej kolaborowali, ale PRL była też wtedy niezaprzeczalnie „najweselszym barakiem tego socjalistycznego obozu”, ponoć nawet „ojczyzną o bezpiecznych granicach piastowskich”. A w latach 70. XX wieku stała się nawet niezaprzeczalnie krajem powszechnej opieki społecznej i masowych inwestycji, które wszystkim obywatelom PRL zagwarantowały zatrudnienie, a z ulic zniknęło całkowicie charakterystyczne dotąd żebractwo. Niestety ale stosowano też jednak wobec osobników niepokornych różnego typu represje, nie wspominając już o funkcjonowaniu bajkowego jakby z innego świata układu ekonomicznym. I tak dalej, i tak dalej…. Paradoksalnie wyrażone opnie mogą się w pewnych wątkach prawie zbliżać, czy nawet całkowicie pokrywać z prawdą obiektywną, ale tak naprawdę to żadna z nich absolutnie w pełni  nie wyczerpuje głównego tematu.

Te strukturalne przemiany nie następowały jednak natychmiast, ale wprowadzano je z wyrachowaniem, wyjątkowo elastycznie, stopniowo, nawet tylnymi drzwiami poprzez kościelną zakrystię. W tym samym niemal czasie  „modernizowano też z duchem czasu”  dawne salony i zamykano też te pomieszczenia, które w jakimkolwiek tylko sensie mogły się nowym bywalcom kojarzyć z „dawną jeszcze sanacyjną Polską”. Zlikwidowano więc w holu całkowicie dawne pomieszczenie z natryskami i wannami oraz zamknięto też na głucho wszystkie pomieszczenia do, których się docierało z holu na górne piętro. Zmieniono też szyld dawnego „Gabinetu Dyrektorskiego” na  „Sekretariat Świetlicy” , itd., itp.

Odtąd „Świetlicą”, czy raczej „Domem Kultury” nie zarządzał już dyrektor tylko kierownik, pan M. (imię ?), zresztą znana naszej rodzinie nie tylko sama osoba tego zacnego pana, ale i jego rodzina. Małżonka kierownika jak pamiętam po pewnym już okresie czasu została bibliotekarką. Co ciekawe ? Zaczęła też wtedy funkcjonować tak jak za dawnych przedwojennych jeszcze lat biblioteka, wyposażona w kilka tysięcy woluminów pamietających jeszcze  tamte odległe sentymentalne i romantyczne czasy. Do  dzisiaj nie mogę jednak rozszyfrować konkretnego  ewenementu, jakim cudem te polskie przedwojenne jeszcze księgi przetrwały  przez  cały krwawy okres okupacji niemieckiej, by ponownie trafić pod strzechy  ?……Dzisiaj ogromnie tego żałuję, że nigdy nie dociekałem, gdzie przez kogo przez te okupacyjne krwawe lata były przechowywane. Książki ideologiczno – komunistyczne w tym jeszcze okresie czasu w bibliotece fabrycznej były traktowane jako białe kruki. Biblioteka w zasadzie nie była licznie odwiedzana, głównie bowiem docierali do niej osobnicy wywodzący się z rodzin inteligenckich.  Zresztą już niedługo ! Wszystkie bowiem  książki z okresu przedwojennego, pewnego dnia zostały zapakowano do worów i przygotowano je do spalenia. Na półkach pozostały więc już tylko nieliczne „postępowe arcydzieła”. W ten sposób nagle ogołocona biblioteka w konsekwencji zamarła. Dzięki wyjątkowemu zbiegowi okoliczności i oczywiście wyjątkowej też znajomości, udało  się autorowi i jego bratu przed nieuchronnym spaleniem, uratować i to w ostatniej niemal chwili, dosłownie dwie tylko książki z tej pokaźnej biblioteki. Były to niezwykle popularne książki Ferdynanda Antoniego Ossendowskiego ze znakomitego zresztą podróżniczego cyklu: „Cuda Polski” – „Puszcze Polskie” i „Polesie” ……… Tego znienawidzonego przez komunistów polskiego pisarza cudem uratowane książki niestety ale już wtedy nie były w najlepszym stanie. Zdobią jednak do dzisiaj na honorowym miejscu moją domową bibliotekę i gdy na nie patrzę już starczymi oczami to podświadomie przypominają mi się tamte jakże zakłamane i zwariowane czasy.

Pewnego dnia w pomieszczeniach biblioteki zaczęła też nagle funkcjonować, jak to wtedy szumnie określano i nagłaśniano – „czytelnia postępowej prasy”. W początkowym okresie była często zręcznie obfotografowywana. Propagandowe zdjęcia później umieszczano, jako prawdę obiektywną w lokalnej prasie i na ulotkach fabrycznych. Zdjęcia były jednak z góry zręcznie wyreżyserowane. Ilekroć bowiem obfotografowywano tę czytelnię to na ten cel by stworzyć pozory wielkiego zainteresowania komunistyczną prasą sprowadzano też z innych pomieszczeń różnych osobników, którzy swą obecnością mieli tworzyć tłum ludzi łaknących wielkiej proletariackiej wiedzy. Przyciągnięci wiec osobnicy siedzieli przy kilku stolikach na podstawionych im krzesłach, zgodnie zresztą z zaleceniem fotografa, cali zadumani, skupieni i niby zatopieni w czytaniu podanej im „postępowej proletariackiej prasy”. Reporterzy popełniali jednak komedianckie błędy. To było nawet dla mnie jako jeszcze stosunkowo młodego człowieka widoczne. Aby bowiem stworzyć pozory dużej liczby zainteresowanych tą formą ideologicznej komunistycznej wiedzy sprowadzano więc nawet z korytarza stojące tam postronne osoby, czy wręcz nawet wyciągano z innej sali analfabetów – bo i takie kuriozalne przypadki się zdarzały –  którzy w tym czasie brali udział w  kursie nauki czytania i pisania. W tym samym bowiem prawie okresie czasu ruszyły też kursy analfabetyczne, co należy podkreślić z ogromnym uznaniem. Dopiero wtedy naocznie przekonałem się, ku memu zresztą osłupieniu, jaką potężną armię analfabetów – nie potrafiących ani pisać ani też czytać –  tylko na samej Pogoni tworzyli ci osobnicy. Wśród nich było wielu znanych mi starszych już wiekiem mieszkańców z tej tylko dzielnicy miasta. Dzięki tej oświatowej akcji już niedługo całkowicie wyeliminowano analfabetyzm, jaki niestety ciągnął się jeszcze od czasów zaborów Rosji carskiej.

Jeszcze w tym czasie, podobnie jak na całym terytorium PRL, stwarzano pewne pozory harmonii i braterstwa narodowego, w duchu jeszcze przedwojennej Polski. Temat dzisiaj doskonale zresztą znany, wystarczy tylko zerknąć do historycznych publikacji w telewizji, czy skorzystać z przekazów internetowych; o szerokiej gamie publikacji książkowych to nawet już nie wspominam. Przez pierwsze więc lata powojenne, gdzieś do 1949 roku, w „Świetlicy” odbywały się też corocznie Świąteczne Jasełka Bożonarodzeniowe, w których gremialnie brały udział dzieci ze wszystkich środowisk społecznych, a wyróżnionymi gośćmi bywali też księża z kościoła – rzymskokatolickiego, dyrekcja z „Rurkowni” i sekretarze partii z komunistycznej organizacji PPS i PPR, a później nawet z PZPR. Przypominam sobie, że jedno z takich występów odbyło się w 1946 roku, z okazji obchodów rocznicy 1 Maja. Byłem jednym z dziecięcych „aktorów” wystawianej wtedy sztuki pod tytułem „O krasnoludkach i sierotce Marysi”. Pod względem sceniczno – organizacyjnym samą imprezę przygotowywano w „Świetlicy”, ale już występy miały się odbyć po manifestacji pierwszomajowej w jednej z hal produkcyjnych w pobliskiej „Rurkowni”. Aby zachęcić pracowników do licznego udziału w pochodzie 1 Maja, metodą plotkarską poinformowano więc już ich wcześniej, że zaraz po pochodzie pierwszomajowym odbędą się najpierw występy dziecięce, a później dyrekcja fabryki z tej okazji zafunduje też wszystkim widzom darmowy obiad. W rezultacie prawdziwą sensacją stały się  nie tyle dziecięce popisy, ale zakupiona już wcześniej przez dyrekcję „Huty Sosnowiec” na ten cel krowa, której to ponoć mięso pojawiło się później na  ściągniętych ze stolarni fabrycznych stołach.  Kiedy więc  wygłodniałych dorosłych widzów i przemycone też przez niektórych ich niedożywione dzieci, już po występach poczęstowano tym „hrabiowskim” darowanym mięsnym obiadem, to oklasków radości i niekrytego entuzjazmu nie było widać końca.

Tego typu imprezy kulturalno – oświatowe, jak je wtedy określano miały jednak zdecydowanie krótki żywot. Po pewnym bowiem już okresie czasu ze sceny całkowicie zniknęły nie tylko same jasełka, ale zawieruszyli się też gdzieś osobnicy, którzy dotychczas z taką ochotą i publicznie deklarowali swe  narodowo religijne ideały. PRL bowiem już  konsekwentnie i z podniesiona przyłbicą oraz bezpardonowo wkraczała na inną ścieżkę ideologiczną, zdecydowanie prosowiecką i anty narodowo – religijną.

W tym samym czasie, czyli we wczesnych już latach powojennych, pojawiły się też dotychczas mi absolutnie nieznane inicjatywy. Przy Hucie Sosnowiec został bowiem powołany klub sportowy, jako filia Klubu Sportowego „Stal” Sosnowiec. Jak wtedy wszystkie tego typu organizacje sportowe klub miał być wielosekcyjny. Powołano więc do życia sekcje: siatkówki, tenisa stołowego, szachową i koszykówki. W zasadzie z tego wymuszonego tworu, profesjonalnie funkcjonowała wtedy tylko jedna sekcja, a była nią dosłownie tylko koszykówka. Temat wyczynowej koszykówki w tym klubie sportowym jest jednak niesłychanie tematycznie rozległy wiec aby go opisać wymaga już jednak odrębnego artykułu. Autor skupi się więc tylko na tym zagadnieniu, które pośrednio ale jednak na trwałe związane było z funkcjonowaniem tej sekcji. Okazało się, ku memu zresztą ogromnemu zdziwieniu, że lokale tej sekcji mieszczą się w nieznanych mi dotychczas podziemiach  „Kasyna”. Dotąd bowiem tylko znałem podziemia lokalnej kotłowni, która poprzez centralną instalację ogrzewała cały ten budynek; bywałem tam zresztą jeszcze w czasach okupacji niemieckiej wielokrotnie. Teraz nagle okazało się, że lokale sekcji koszykówki mieszczą się w kilku hermetycznie zamykanych podziemnych  boksach, prawdopodobnie przeciwlotniczego niemieckiego schronu. Już po pokonaniu w dół kilku schodów aby się dalej dostać, to należało otworzyć specjalnie zamontowane hermetyczne pancerne drzwi. Dalej wiódł wąski na około 2 metry wybetonowany tunel. Po jednej jego stronie, od kolei Warszwsko – Wiedeńskiej – jak zapamiętałem – znajdowały się niedostępne lokale, każdy z nich hermetycznie zamykany pancernymi drzwiami. Lokale były stosunkowo przestronne. Przypominam sobie, że w jednym z nich mieścił się magazyn sportowy, a w innych: pomieszczenie administracyjne, szatnia, liczne prysznice, z ciepłą, wręcz nawet gorącą i zimną wodą.

Zdjęcie nr 3 współczesne. Te malutkie okratowane okienka dawnego klubo – herbacianego „Kasyna” (kraty pochodzą jeszcze z czasów okupacji niemieckiej), to dawne jeszcze okna poza którymi mieścił się opisywany niemiecki przeciwlotniczy schron. Jeszcze wiele lat po 1945 roku, od tej strony, w odległości około 20 – 30 cm okna były przysłonięte specjalną wysoką i grubą na około 30 cm ścianką żelbetową – przeciwodłamkową. Pokrywy, czy pancerne dwuskrzydłowe zabezpieczenia tych okien, były tylko widoczne z wnętrza tych schronowych boksów.  

W głównym korytarzu podobnie jak w każdym innym podziemnym pomieszczeniu sufity były specjalnie wzmocnione stalowymi konstrukcjami dwuteownika. Okna zabezpieczone pancernymi dwuskrzydłowymi otwieranymi drzwiczkami. Na zewnątrz przed każdym okienkiem zabudowano z konstrukcji żelbetowej wysokie i szerokie ścianki przeciwodłamkowe. W niektórych pomieszczeniach wisiał jeszcze na ścianach sprzęt przeciwpożarowy, a w jednej z drewnianych skrzyń znalazłem nawet niemiecką maskę przeciwhazową. Dzisiaj niestety ale już nie pamiętam ile tych pomieszczeń się tam znajdowało. Oszołomiony bowiem byłem nie tyle  samą pancerną konstrukcją tych pomieszczeń, gdyż podobnych na terenie Sosnowca było kilka, ale niesamowitym odkryciem tego pomieszczenia. W pierwszej więc chwili zadawałem sobie pytanie kiedy Niemcy zdołali wybudować te schrony przeciwlotnicze i jak tego dokonali skoro Polacy z Placu Kościuszki nie mieli o tych budowlach absolutnie żadnej wiedzy. A przecież w tamtej okolicy wraz z kolegami polskiego pochodzenia bawiliśmy się przez okres okupacji niemieckiej niemal całymi dniami. I nikt z nas nic nie dostrzegł, a przecież oczy przynajmniej polskich dzieci w tym okresie były zawsze niezwykle szeroko otwarte. Tym odkryciem o tyle byłem jeszcze zaskoczony, nie tylko zresztą sam  autor, ale i mój ojciec, gdyż również on wiecznie ponoć czujny absolutnie nie wiedział o tych podziemnych pancernych zakamarkach. To była w pewnym stopniu jak na tamte powojenne lata pewna sensacja dla Polaków jacy zamieszkiwali od wielu lat w tych budynkach urzędniczych przy Placu Kościuszki. Prawdopodobnie schrony przeciwlotnicze były przeznaczone tylko dla nieznanego nam personelu z „Kasyna” i ludności niemieckiej jaka mieszkała w tym rejonie, stąd taką tajemnicą owiano ich budowę. Polacy bowiem w przypadku alianckiego nalotu bombowego zgodnie z zaleceniem okupanta niemieckiego mogli się tylko ukryć w prymitywnych piwnicach swoich urzędniczych domów, gdzie stropy wykonane były tylko z drewnianych bali. Aby jeszcze hipokryzyjnie uspokoić polskie obawy, to w ciągach piwnicznych korytarzy przebito stosunkowo duże otwory, tak, że można się było przez nie przecisnąć z jednego segmentu budynku, do drugiego. Te awaryjne przeciwlotnicze zabezpieczenia jeszcze się zachowały do późnych lat 50. XX wieku. Te piwnice i przekopy były niemieckim darem dla ludności polskiej, zbawczym panaceum przed ewentualnym alianckim bombowym atakiem lotniczym. Dzisiaj te same piwnice są już w wyjątkowo opłakanym stanie. Ponoć stropy w korytarzach piwnicznych, by się nie zawaliły lokatorom na głowę, podparte są obecnie dziesiątkami drewnianych stempli i swym wyglądem żywcem przypominają walące się chodniki górnicze, niż piwnice kiedyś ponoć ekskluzywnego osiedla urzędniczego.

W końcowych latach 50. XX wieku „Świetlicę” gruntownie przebudowano i zamieniono go na zwykły wielorodzinny budynek mieszkalny. W jednym z przydziałowych fabrycznych mieszkań – jak to wtedy określano – zamieszkał nawet ze swoją rodziną mój późniejszy podwórkowy przyjaciel z młodzieńczych jeszcze lat Zenek Nowak. Bardzo mile i z dużą dozą sentymentu  zresztą zawsze go wspominam. Od czasu przebudowy już jednak nigdy do wnętrz tego budynku nie wstąpiłem. Co jest jednak ciekawe ?. Minęły dziesiątki lat, a historia dawnego „Kasyno” dalej wyzwala wśród niektórych osobników zainteresowanie, tworząc przy tym półprawdy i mity. O ich skali  nich świadczy następujący prozaiczny przypadek. W trakcie sesji zdjęciowej w 2013 roku, czyli niebawem w stulecie od wybudowania „Kasyna”, gdy fotografowałem ten obiekt, to jedna z pracownic, z firmy, która tam ma teraz swą siedzibę, specjalnie wybiegła z tego budynku i obsypała mnie wieloma zagadkowymi pytaniami ponoć związanymi z jego tajemniczą przeszłością. Moje pośpieszne merytoryczne informacje jak zauważyłem, nie tylko, że nie wyjaśniły sprawy, ale  jeszcze wywołały wiele dalszych znaków zapytania u tej nieznane mi kobiety.

I już na samo zakończenie !

To wprost niepojęte, że tylko sam budynek dawnego „Kasyna” do dzisiaj wyzwala wśród ludzi z Pogoni, aż  takie jeszcze sensacyjne wspomnienia. Natomiast z drugiej strony bardzo poważny i tragiczny temat jest pomijany całkowitym milczeniem – nawet przez historyków sosnowieckich –  o dziwnych nagłych tragicznych zgonach do jakich dochodziło w pobliżu tej pełnej tajemnic budowli, gdy pędzono umęczonych i zestresowanych w kolumnach marszowych Żydów z sosnowieckich „szopów” do środulskiego getta.

Zdjęcie współczesne. Dawniej mostek był drewniany. To po jego prawej stronie w nurtach rzeki Czarnej Przemszy odbywała się ta sadystyczna niemiecka ceremonia, o której autor poniżej wspomina.

Wbrew własnej woli bywałem zagonionym przez hitlerowców świadkiem jakże sadystycznych ceremonii jakie się tam wtedy odbywały w godzinach już późno popołudniowych, gdy pomiędzy zawieszonym drewnianym mostkiem (dzisiaj mostek jest już żelbetowy), a „Kasynem” wyławiano z rzeki Czarnej Przemszy martwych już Żydów. Wprawdzie znany pisarz Kazimierz Gołba (m.in.: autor pięknej i wzruszającej  książki o polskiej obronie Katowic w dniu 4 września 1939 roku, pt.: „Wieża spadochronowa”), w jednym ze swych wspomnień coś wspomina o dokonywanych przez niemieckiego okupanta w ścisłej okolicy Placu Kościuszki kilkunastu mordach na Żydach, ale jego relacje są jednak wyjątkowo niedokładne a opisy enigmatyczne. Ale ten temat – zapewne ostatniego żyjącego już świadka tych tragicznych wydarzeń – jest jednak tak rozległy, że aby go bardziej szczegółowo opisać to wymaga już jednak odrębnego artykułu. Może na zakończenie tej ostatniej pełnej tragedii tematyki pozwolę sobie jeszcze wspomnieć, że o powyższych przypadkach tajemniczych zgonów, a być może i wyrafinowanych sadystycznych mordów jakich dokonywali tam zwyrodniali okupanci niemieccy już kiedyś kilka razy pozwoliłem sobie pisemnie powiadomić ( w formie komentarza) znane i wiodące prym sosnowieckie portale internetowe; obecnie już nie istnieją, ostatni – jak mi się wydaje – zawiesił swą działalność kilka tygodni temu. Jednak do dzisiaj nikt tą ludzką tragedią się nawet głębiej nie zainteresował. Po prostu nikt kto jak żyje.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana w systemach przetwarzania lub odzyskiwania danych, ani przekazywana w jakiejkolwiek postaci elektronicznej, odbitki kserograficznej, nagrania lub jakiejkolwiek innej bez uprzedniej pisemnej zgody autora tego artykułu.

 

Janusz Maszczyk

Sosnowiczanin od pokoleń, z wykształcenia prawnik, w przeszłości związany był ze sportem wyczynowym, głównie z koszykówką, piłką ręczną i lekkoatletyką. Ma rozległe zainteresowania hobbistyczne: historia, literatura, geografia, turystyka,  gromadzenie militariów, wykopalisk geologicznych i marynistycznych . Ponadto uprawia malarstwo sztalugowe. Prowadzi autorską stronę http://www.wobiektywie 2008.republika.pl

3 Comments

  1. Twój komentarz
    Bardzo przepraszam, ale z przyczyn obiektywnych nie było mi dotychczas dane poznać komentarza Szanownego Pana. Panie Grzesiu ! Podaje Pan jednak współczesne numery budynków. Dawniej tych numeracja tych budynków jednak był zupełnie odmienna. Mieszkańców z Placu Kościuszki do pierwszych lat 60. XX wieku pamiętam wprost doskonale. Wszystkich bez wyjątku. Prawdopodobnie Szanowni Państwo zamieszkali w budynku, który jest najbliżej usytuowany koło dawnego Kasyna.
    Jako ciekawostkę więc podaję, że w tym budynku do stycznia 1945 roku mieszkali tylko Niemcy. W zasadzie każda niemiecka rodzina, raczej mundurowa (SS i SA) dysponowała jednym całym piętrem. Na każdym piętrze była też wtedy ubikacja i łazienka dla tej rodziny. Proszę sobie wyobrazić, że jeszcze w styczniu 1945 roku klucze do tych mieszkań posiadał mój ojciec. Ponoć jako uczciwy człowiek. Naiwność Jego była tak wielka, że pewnego dnia udał się ze skargą do NKWD, które wtedy jeszcze stacjonowało w pogońskiej posiadłości Państwa Dietlów, że sowieccy żołnierze okradają mieszkania, a on posiada do nich klucze i pośrednio za nie odpowiada. Oczywiście, że znał wprost perfekcyjnie język rosyjski i to w mowie i piśmie. Przepraszam za skróty myślowe.
    Życie w tym przypadku cudownie uratował jednak prawdomówności, uczciwości i szczerych wypowiedzi wobec innych nie zatracił nigdy, do śmierci, więc gorzko za to zapłacił. Przepraszam za skróty myślowe. Jako stary człowiek myślę, że pewne cechy charakteru dziedziczy się w genach po rodzicach. Nie warto więc być szczerym i przesadnie wylewnym w swoich wypowiedziach wobec innych osób.
    Powracając do tego budynku. Po 1945 roku na parterze od strony Kasyna, okna wychodziły na podwórko, zamieszkał nauczyciel z fabrycznego Technikum Hutniczego, które w końcowej fazie było usytuowane w okolicy ul. Rybnej. Baraki tej fabrycznej szkoły jeszcze tam stoją. Człowiek, który dysponował dwoma fakultetami: matematyką i fizyką. Bardzo mnie jako dziecko i później też jako młodzieńca lubił i szanował. Już około 1998 roku dowiedziałem się od Niego, że był żołnierzem Armii Krajowej z 23 PP Śląskiego Okręgu. Całą prawie okupację spędził w lesie w okolicach Wyżyny Krakowsko – Wieluńskiej. Dopiero wtedy pojąłem dlaczego mu tak za czasów PRL dokuczano. Tylko opowieść o tym wspaniałym człowieku mogłaby stanowić treść niezwykle ciekawej opowieści z wątkami bohaterstwa, moralności, etyki i wyższych wartości ludzkich oraz zaprzaństwa i złośliwości innych.
    I już na zakończenie.
    Na trzecim piętrze w tym samym budynku, po 1945 roku zamieszkali Państwo Matyja: ojciec, żona i troje dzieci. Z Piotrusiem spędziłem całe dzieciństwo, z Jankiem Matyją całą młodość na parkietach jako koszykarz ( ukończył Technikum Energetyczne przy ul . Będzińskiej). Emilką jako już dorosłą osobę spotkałem kilka lat temu na pogrzebie na „CMENATRZU POGOŃSKIM”. Z tamtych lat już dzisiaj przy Placu Kościuszki nie mieszka ani jedna rodzina. Dosłownie ani jedna.
    Bardzo przepraszam. Zapraszam do zapoznania się z moją stroną internetową, gdyż tam o ile się mylę to stosunkowo dużo wspominam też o Placu Kościuszki. Strona –www.wobiektywie2008repubika.pl – artykuł „Boso poprzez Plac Kościuszki” i w innych jeszcze artykułach.
    Już w przyszłym tygodniu na mojej stronie internetowej ukażą się kolejne dwa artykuły, gdzie będzie też mowa o Placu Kościuszki – znacznie poszerzona wersja, niż obecnie opublikowana – „Zaułkami Nowego Sielca część 1” i całkiem nowy artykuł – „Był taki most co pachniał żywicą”.
    Bardzo serdecznie Szanownego Pana pozdrawiam.

    Polubienie

Dodaj komentarz